środa, 14 listopada 2012

Argentyna 2012

 Agrentyna 20.02 - 12.03.2012

Cel wyprawy:  ACONCAGUA  - najwyższy szczyt obu Ameryk

Hmm... Jak to zwykle najtrudniej jest zacząć no i ustalić w jakiej formie i w jakim zakresie przekazać wszystkie przeżycia, doświadczenia i informacje z tego wyjazdu tak żeby nie zanudzić ewentualnych czytelników a z drugiej strony przekazać jak najwięcej praktycznych informacji i ... odczuć...
Mam nadzieję, że jakoś to jednak będzie. :)
Zacznijmy zatem od początku:
Nasze marzenia o zdobyciu Anki -bo tak najczęściej nazywana bywa w skrócie Aconcagua przez Polaków wybierających się na ten szczyt- miały swój początek już dwa lata wcześniej, tj. w chwili gdy wraz z grupą przyjaciół (pod wodzą Jarka) kończyliśmy jakże udaną wyprawę do Ekwadoru.
Tak wiec to właśnie wtedy gdy świętowaliśmy w Quito udane wejście na kilka znaczących wulkanów, uwieńczone stanięciem na Chimborazo, ktoś rzucił pytanie, które zawsze wcześniej czy później pada w takich sytuacjach: I co dalej? ... Jaka gór następna?
Oczywiście nikt z uczestników tamtej imprezy nie przypuszczał, że rzucone gdzieś przelotnie hasło: Aconcagua, będzie nas prześladować przez następne dwa lata i doprowadzi do realizacji upragnionej wyprawy.
Dwa lata!? Czemu tak długo?
Nie potrzebowaliśmy tych dwóch lat na to, żeby przygotować się na wyprawę fizycznie, technicznie ani strategicznie. Dwa lata to taki minimalny okres (przynajmniej w moim przypadku), żeby przede wszystkim przygotować do takiej wyprawy rodzinę, no i oczywiście po to, by zebrać potrzebne fundusze, które zawsze w takim wypadku są dość poważnym ograniczeniem.
Zdzichu albo Jacek i Krzychu z Lublina mają ten okres przygotowawczy co najmniej o połowę krótszy, bo w między czasie udało im się wyjechać i zdobyć Kilimandżaro, no ale wiadomo, jest to bardzo indywidualna sprawa zależna zresztą od wielu czynników...
Przygotowania:
Prawdziwe przygotowania do wyprawy zaczęliśmy oczywiście bardzo późno - jesienią. Głównie składały się na nie zakupy potrzebnego sprzętu i żywności. Kupiliśmy więc namiot, śpiwory, buty-skorupy, gogle z UV, puchówki, łapawice, itp. Resztę sprzętu mięliśmy już z poprzednich wyjazdów wiec pozostało nam kupić trochę liofilizatów i innych mniej lub bardziej smacznych specyfików, które miały stanowić naszą podstawową dietę w górnych obozach. Drugą część naszych przygotowań miało stanowić podniesienie sprawności kondycyjnej i wydolnościowej. Hmm...ale co tu dużo mówić, ograniczyło się to w moim wypadku do trochę bardziej wytężonej pracy na steperze i bieżni podczas moich wizyt na siłowni. Nie sądzę, żeby miało to później jakiś decydujący wpływ na późniejszy przebieg wyprawy, no ale zawsze to coś.
Podróż:
Spotkaliśmy się wszyscy na lotnisku w Warszawie chwilę przed odprawą rano 20.02. Razem z Jarkiem (naszym kierownikiem i przewodnikiem) było nas 10 osób: Jarek i Marta; Tomek, Marcin i Jarek; Jacek, Krzysiek i Witek; no i Zdzichu i ja. 
   
    

 

wtorek, 21 września 2010

Gorgany - czyli najdziksza część Karpat (2005)

Od pewnego czasu dojrzewała w nas myśl o wyjeździe w góry Ukrainy. Po prześledzeniu informacji w internecie zapadła decyzja o wyjeździe w ponoć najdziksze góry Europy czyli Gorgany.



Spotykamy się na dworcu w Częstochowie ok. godziny 21:30 w nieco odchudzonym gronie ponieważ dwójka z podstawowego składu niestety odpadła (Romano i Darek ).
Pociąg rusza, zaczyna się kolejna przygoda a Młody czyli Marcin otwiera „Uśmiechniętego Kawalera” czyli wino o smaku kompotu na dobry początek

W Katowicach jesteśmy nieco przed północą udajemy się na spóźnioną kolacje do Mc’D i czekamy na pociąg do Przemyśla.
Podróż mija na drzemce i rano jesteśmy w Przemyślu tutaj busik do Medyki i o 7:00 jesteśmy na granicy wypełniamy jakieś durne karteczki i w sporym tłoku przebijamy się przez granice.
Po drugiej stronie szukamy transportu w góry niestety gościu w starej Wołdze podaje zaporową cenę więc udajemy się busem do Lwowa i tam pod dworcem próbujemy znaleźć transport, z braku czasu pociąg odpada.
Dworzec piękny, ale na początek Marcin (który już tu był) zabiera nas do przydworcowej knajpy. Klimat czuć jak cholera zwłaszcza że przy sąsiednim stole siedzą miejscowi i piją własną wóde ze szklanek. Po zapoznaniu się ze smakiem tutejszego jasnego z pianką wyruszamy na poszukiwania transportu. Nie jest łatwo, jednak po półgodzinie siedzimy w leciwym Transicie którego kierowcą jest niejaki Sasza. Sasza ma na oko koło sześćdziesiątki i ma nas dowieść do Rafajłowej za 700 hrywien.
Podróż ciągnie się dość długo z postojem na soljanke i jakieś szaszłyki. Saszka to poszciwy chłop a wyprzedzanie na trzeciego to normalka choć nieco mrozi nam krew w żyłach. Około 16 docieramy na miejsce żegnamy się z Saszą i umawjamy się z nim na niedziele w Osmołodzie w samo południe. Mamy nadzieje że nas nie wystawi, (w poniedziałek mamy być w pracy).
Ruszamy na szlak a właściwie idziemy na początku przez wieś a później wchodzimy do lasu. W lesie właśnie trwa zrywka drzewa przy której pracują jakieś księżycowe pojazdy palące całe może ropy na sto co można wywnioskować po chmurach czarnego dymu jaki wydobywa się z trzewi tych potworów. Dość szybko gubimy szlak o ile w ogóle jakiś był i przedzieramy się prze las. Raz w górę raz w dół osiągamy wreszcie jakąś w miarę płaską polanę na której można rozbić namioty. Zakładamy obozowisko pichcimy coś do jedzenia zbieramy suche gałęzie i rozpalamy ognisko jest pięknie.




Rano pora ruszać dalej z mapy wynika że jesteśmy gdzieś w okolicach góry Okopy dzisiaj mamy wejść na Sywule. Brniemy przez las następnie połoninami idziemy cały czas na azymut ale dokładnie nie wiemy gdzie jesteśmy pogoda średnia ale nie pada. Po pewnym czasie dochodzimy do pól kosodrzewiny. Pomni ostrzeżeń nie zapuszczamy się w nią jednak po pewnym czasie wydaje się że może by tak na skróty no i atak. Cóż to za głupota dowiadujemy się już po ok. 15 minutach gdy wisimy na kosówce jak much w pajęczynie (stromy stok) na jednych gałęziach dyndamy od innych się odbijamy. Decyzja odwrót łatwo powiedzieć trudniej wykonać odwrót zajmuje jakieś 45 min. i zabiera 80 % zapasu energii.
Teraz już grzecznie szukamy ścieżki, chrzest już za nami.
Podobno w okresie międzywojennym miano wyciąć kosówkę w Gorganach w związku z zamiarem pozyskania z niej oleju. Jednak na wniosek armii (gęsta i wysoka kosodrzewina stanowiła świetną zaporę na ówczesnej granicy) odstąpiono od tego pomysłu.
Docieramy do Uroczyska Piekło (skalne urwisko ukazujące doskonale budowę geologiczną tutejszych gór) kierujemy się dalej w stronę Sywuli. Docieramy na Połoninę Ruszczyne i tutaj postanawiamy założyć obóz. Zbieramy drewno na tradycyjne ognisko rozbijamy namioty i przyrządzamy posiłek. Delektujemy się pięknem okolicy, ogniskiem i zabranymi z dolin destylatami.



Ranek wita nas pięknym słońcem oraz widokiem jedynego jak się później okazuje osobnika z rodzaju Homo Sapiens który pozdrawia nas słowami SALUT i dokonuje ablucji w pobliskim potoku. Po zwinięciu obozu ruszamy do ataku szczytowego najpierw na Małą Sywule . Ponieważ nie wiemy którędy prowadzi szlak na szczyt postanawiamy się rozdzielić Tomek i Zdzich idą bardziej na zachód a ja Marcin i Wojtek idziemy na wschód. Mamy walki-talki więc mamy nadzieje na komunikacje. Niestety sprzęt jest słaby, las i załomy terenu przerywają komunikacje i idziemy na własną rękę. Atakujemy szczyt od południowego wschodu jest ciężko, rozległe gołoboża skalne, kosówka która często zamyka nam drogę oraz słońce w ekspresowym tempie wysysają z nas energie. Wreszcie udaje nam się nawiązać kontakt a pozostałą dwójką, okazuje się że od dwódziestu minut są na szczycie, dotarli tam wygodnym szlakiem a my czterdzieści minut po nich osiągamy Małą Sywule (1819 m.n.p.m.)„Drogą Trzech Braci” bo tak ją nazwaliśmy. Po odpoczynku i uzupełnieniu płynów osiągamy wierzchołek Wielkiej Sywuli ( 1836 m.n.p.m.) Podziwiamy wspaniałe dalekie panoramy, dookoła rozciąga się prawdziwe morze gór, jest pięknie!!!



Schodzimy przedzierając się przez kosówkę. Osiągamy Łopuszną a następnie Borewke na nocleg zatrzymujemy się w okolicach Połoniny Pohar i znów ognisko i znów jest pięknie choć nie do końca bo doskwiera nam brak destylatów J.
Następnego dnia mozolne zejście przy pogarszającej się pogodzie do Osmołody dość wygodnym duktem. Po drodze ze względu na Niedziele pomimo deszczu przyrządzamy rytualny barszcz lub jak kto woli żurek



. W Osmołodzie jest otwarty sklep nieźle zaopatrzony w alkohol właściciel ma świetny utarg bo z półek znika większość asortymentu a my wzmocniwszy się miejscowym piwem udaje my się do „centrum” gdzie jesteśmy umówieni z Saszą.



Dokładnie w samo południe zajeżdza leciwy Transit z Saszką a my jesteśmy pod wrażeniem. Ładujemy się do środka i ruszamy do Medyki. Po drodze okazuje się że sprzęt ma jakieś problemy, chyba zaczyna brakować paliwa. Sasza zostawia nas i gdzieś znika a my próbujemy odpalić maszyne. Zaczyna nam się śpieszyć bo o 20 zamykają podobno granice. Na szczęście po 15 minutach Sasza zjawia się z baniakiem ropy i tak ruszamy dalej. Na granicy rozliczamy się z Saszą żegnamy się i obiecujemy kolejny kurs w przyszłym roku (dotrzymaliśmy obietnicy). Rzutem na taśme przekraczamy granice i ruszamy do naszych, żon, dzieci i dziewczyn z postanowieniem powrotu, bo naprawdę warto!!!

Lukas

poniedziałek, 31 maja 2010

Ukraina 2010 - Bieszczady wschodnie.

No i nadszedł czas na kolejną wyprawę, tym razem Bieszczady ale po stronie ukraińskiej.
No i będzie to wyjątkowy wyjazd choćby dlatego, że jadą tylko delegaci : FotoTom, Jaca , Leszko. BRAWA dla delegatów!!! Życzymy im udanej wyprawy, pogody (jaka by nie była nie ważne), niech przecierają szlaki, może na przyszłą wiosnę razem? I pamiętajcie o tych co nie mogli i wznieście kielichy przy wieczornym ognisku.

Romano

A oto i chwalebna trójka, która dzielnie podtrzyma nieprzerwaną od ponad 10 lat tradycję wiosennych i jesiennych wypadów.

piątek, 22 stycznia 2010

Zdobyliśmy Chimborazo 6310m !!!




"Zdobyliśmy Chimborazo 6310m !!!Ponad 10h w góre i 7 w dól. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak ciężko, ale udało się.Tym razem pogoda nas nie zawiodła. Było ciemno, zimno, wiało, ale daliśmy radę. Ruszyliśmy o 23:10. Poszliśmy trochę dłuższa droga ze względu na sypiące się kamienie i skały z wytapiającego się lodowca. Podejście po skalach -bajka, po piargu- spoko (choć to zawsze trochę w góre i trochę w dół). Potem już zmarzniety grzebień i lodowiec -uprząż, liny, karabinki, kaski, raki, czekany i niekonczaca się opowieść. Naprawdę myślałem, że nigdy się nie skończy. Wciąż zimno i ciemno. Znów mijaliśmy parę osób wracających, bo nie dali rady...
I w końcu słonce! gdzieś tam daleko, wysoko.. na szczycie. Tego dnia weszliśmy na szczyt tylko my, tzn. z naszej 12-osobowej grupy 5 osób + przewodnicy. Na szczycie było już ciepło :) , słonce, zero wiatru....ale brakowało tlenu (na GPS-sie zanotowałem ciśnienie 475hPa), każdy krok w górę, to już był niemały wyczyn. Mięliśmy aklimatyzacje do 5500m, wiec każda minuta więcej na szczycie osłabiała nas, znaczni...a byliśmy tam prawie godzinę. Jak tylko próbowałem podejść parę kroków wyżej pikawa tak mi skakała, ze myślałem że mi wyskoczy serducho. Niesamowite uczucie! Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Ta słabość, bezradność... i szczęście, zadowolenie z tego że daliśmy radę, że trud został wynagrodzony. Staliśmy tam jak na dachu świata... w końcu to ponoć miejsce najbardziej oddalone od centrum ziemi (ponad 2km dalej niż M.Everest), byliśmy tego dnia najbliżsi słońcu...Jarek, Jacek, Leszek, Zdzichu i ja. Wejść to jedno, ale trzeba jeszcze zejść. Lechu miał gorączkę, Jacek był całkiem słaby tak jak i ja, a Zdzichowi wysiadły kolana. Słonce paliło z cala swa równikową mocą. Droga w dół zdawała się nie mieć końca, ale siły wracały mi wyraźnie z każdym metrem pokonanym w dół. Lodowiec, liny, raki, czekany i ciągle w dół i w dół. Ciepło, w ręcz gorąco, okulary lodowcowe nieocenione. Gdy zeszliśmy w końcu z lodowca, wydawało się, ze jesteśmy już w domu, a przecież mieliśmy do zejścia jeszcze prawie kilometr w dół. Przerwa. Jacek usiadł tak jakoś niewyraźnie. Zasnął, stracił przytomność, myśleliśmy że nie uda się go docucić. Jarek chciał już wzywać śmigłowiec, ale Oswaldo powiedział, że możne to potrwać wiele godzin. Wyglądało na to, że to jakieś połączenie udaru słonecznego, choroby wysokościowej i odwodnienia...Wyjałem wodę, wylaliśmy Jackowi trochę na kark, trochę do ust. Obudził się, ale stracił zupełnie pamięć, mówił od rzeczy, nie wiedział gdzie jest, co robi, pytał się co za dziwne buty ma na nogachi i nie wiedział co to Chimborazo. Mówił, że rozmawiał z Bogiem i że Bóg mu powiedział, żeby tam nie iść, tam za te skały, bo ktoś zginie(a rzeczywiście przed nami było takie 600m przejście,gdzie ciągle coś odpadało z góry i można było zdrowo oberwać albo i więcej). Nie chciał iść na dół. Podpięliśmy go na taśmach do dwóch przewodników i na siłę zaczęliśmy sprowadzać na dół. Powoli odzyskiwał siły, ale pamięć wróciła mu dopiero całkiem na dole. Wszystko skończyło się dobrze, ale naprawdę wyglądało to poważnie. Ostatni fragment schodziłem już sam, jako pierwszy, bo czułem się już całkiem odwodniony i koniecznie musiałem się czegoś napić (wszystko co miałem dałem Jackowi). Na dole czekał na nas już samochód i woda! a Elena z Gracielą na tacy miały dla nas pokrojonego arbuza, mniam! Pół godziny później zaczęli schodzić następni, Jacek już zdawał się być całkiem zdrowy. Daliśmy radę! a za nami pozostała w całej okazałości, przy wciąż bezchmurnym niebie, potężna, jedyna tak dostojna i rozległa góra -Chimborazo.
No tom się napisał, aż mi się trochę śmiać teraz chce, bo to takie patetyczne, ale ...
Kurde! Naprawdę się ciesze!"

{FotoTom}

czwartek, 21 stycznia 2010

Wiadomość dla Was od Tomka:
"Chimborazo zdobyte!!




"Wyszliśmy 23:15 na szczycie byliśmy po 10h.
Najpierw było bardzo zimno stromo, długo lodowiec, potem słońce w końcu szczyt.

Możecie się napić za nas, już niedługo."

Chimborazo

Zdobyli Chimborazo 6267 m n.p.m !!!!

[rr]

wtorek, 19 stycznia 2010

COTOPAXI !

"Hej Ludziska!
Bylem tu 8 lat temu ale jakoś potrafiłem znaleźć więcej możliwości dorwania się do kompa. Nie wiem, ale raczej jest to kwestia miejsc jakie odwiedzamy i napiętego planu. Wciąż coś się dzieje.
Musze sie wiec streszczać.

Wiec tak w skrocie:
Quilotoa okazalo sie byc naprawdym pieknym, uroczym wrecz miejscem, polozonym w Zachodnich Andach, miejsce dzie zyja juz tylko indianie biednie ale chyba szczesliwie. Sam krater i jezioro w jego wnetrzu robia niesamowite wrazenie. Zeby dostac sie do jeziora trzeba zejsc stromym zboczem krateru, w wiekszosci po piaskach (szedlem boso) 300m w dol. Jezioro wygladajace z gory na niezbyt duze, w rzeczywistosi ma ponad 3km dlugosci i ok. 2 szerokosci.



Oczywiście znalazło się 4 szaleńców, którzy postalowili przeplynac sie w lodowatej, lekko zakwaszonej, a moze zasiarczonej wodzie (min. Zdzichu i ja). Powrot na gore okazal sie bardziej wyczerpujacy niz zesmy sie spodziewali. Hacienda polozona w poblizu (ok. 1km. od krateru) byla naprawde czarujaca. Wieczorek dostalismy kolacje, obslugiwala nas rodzina indianska, przygrywal nam wesolo zespol mlodych indian prezentujac typowa muzyke andyjska. Super!
...kurde czas mi sie konczy ...zaraz mnie wyrzuca z tego kompa, bo juz za dlugo tu siedze...

COTOPAXI!



No coz nie udalo sie :(
Cotopaxi nie poddalo sie naszej probie zdobycia.
Dotarlismy z niemalym trudem i naszym ekwipunkiem w sobote popoludniu do schroniska pod Cotopaxi na wysokosc 4800m Zasapani weszlismy do mrocznego wnetrza, dostalismy herbatke, pozniej kolacje. Pogralismy w karty , przygotowalismy sprzet. Ok. 20:30 polozylismy sie do lozek. Trzy godziny pozniej pobudka. Lekkie sniadanie (przed polnoca), ubralismy sie i w droge.
Ruszylismy ok. 12 w nocy, (dokladnie o 00:20) jako 3 lub 4 grupa, za nami jeszcze kilka... z czolowkami, plecakami, uzbrojeni w raki, czekany, kaski, liny, uprzerze i cieple ciuchy. Wydawalo sie , ze jest dosc cieplo jak na te wysokosc, ok. zera. Wial silny wiatr, po godzinie zaczal padac marznacy deszcz, ktory osadzal sie lodem na wszystkim co mielismy. A wiatr byl coraz silniejszy. Poszczegolne grupy wycofywaly sie i widzielismy jak wracaja. Z naszej grupy 12 osob po 4 godzinach wspinaczki zostalo juz nas tylko 4 (Jarek, Zdzichu, Gienek i ja) i 2 przewodnikow. Bylismy ostatni szaleni, ktorzy wciaz probowali. Wiatr wywracal nas co chwile, a czasami nawet odrzucal calkiem na bok. Robilo sie niebezpiecznie, wkolo glebokie szczeliny (jak glebokie zobaczylismy dopiero w drodze powrotnej, gdy bylo juz widno) i wszedzie lod. Wszystko bylo takie nierealne, a jednoczesnie az do bolu prawdziwe. Z powodu lodu przybylo nam ciezaru ok. 30 kilogramow, wszedzie na kaskach, rekawicach, kur tkach, plecakach, spodniach, czekanach. Koszmar, pieklo, poprostu...ach nie da sie tego opisac... Doszlismy w ten sposob do wysokosci 5785m braklo nam 125m do szczytu! Gienek-kolega zgubil rekawiczke, wyrwal mu ja wiatr, mial skarpety wiec zalozyl je zamiast tej jednej rekawicy. Plecaki z powodu lodu nie daly sie otworzyc, nie moglismy sie nawet napic, bylismy coraz bardziej odwodnieni i slabi. Ja do konca nie tracilem wiary, ze sie uda, nie bralem w ogole innej mozliwosci pod uwage. Oswaldo, nasz przewodnik powiedzial, ze nie damy rady, musimy wracac...albo robic poreczowki z lin, zeby wiatr nas nie zdmuchnal. Zdzichowi bylo zimno, wcisnow kurtke puchowa na brzuch , bo nie potrafif zdjac tej wierzchniowej goreteksowej. Rekawice zakladalismy we dwoch. Jarek byl przemarzniety i nie mogl podjac decyzji. Nie moglem tego pojac, tyle trudu, 7 godzin wchodzenia i na nic! A jednoczesnie wiedzialem, ze i tak zaszlismy za daleko, ze jest zbyt niebezpiecznie, ze nie ma innego wyjscia, bo jak pojdziemy dalej to juz mozemy nie wrocic. Usta mielismy tak zmarzniete, ze nie dalo sie artykulowac slow. Jedyne co moglem to zaklnac. Rozpoczelismy powrot. Wleklismy sie niesamowicie, bylismy zmarznieci, nikt nie mial juz sily, kazdy wazyl o te 30 kg wiecej. Szedlem i plakalem, nie moglem sie w ogole uspokoic, ryczalem jak dziecko i klnalem. Po 10 godzinach od wyjscia ze schroniska wrocilismy do bazy. Beznadzieja...Nikt nie zdobyl tego dnia Cotopaxi. Ale wszyscy wrocili.
Dzis jestesmy na dole, w Banios. Pada cieply deszcz, wspomnienia zostaly jak koszmar...


Jutro Chimborazo, nie jestem juz tak pewny siebie...
Pozdrowka...FotoTom
Jest dobrze, jest dobrze, ale nienajgorzej jest :))
Niestety juz mnie przeganiaja, musze konczyc.
Nie wiem kiedy nastepny raz ... " koniec cytatu


Zdjęcia niestety nie made in FotoTom, sam je zrobiłem he he.
[rr]


A poniżej OKO wulkanu, którego niestety nie dane było im zobaczyć.
[rr]